Przemyślenia o...
Organizacji
Jako posiadaczka średniego wykształcenia po ukończeniu liceum daję sobie uprawnienia, żeby wypowiedzieć się na temat swojej samoorganizacji w latach szkolnych. Wypracowałam sobie całkiem niezły system, żeby zarzynać się całe dnie przy biurku, którym teraz chcę się podzielić.
U mnie tym, co się sprawdzało i motywowało do spięcia pośladków był cel. Tak mało i tak dużo jednocześnie. Od pierwszej klasy liceum marzy mi się studiowanie na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie (pewnie się przejadę na tym wyborze tak samo, jak wtopiłam z wyborem liceum). Kierunki trochę się zmieniały, lecz ostatecznie od października będę studentką prawa (jeszcze c*uj wie gdzie).
Po drugie, sporą rolę odegrało wychowanie, jakie otrzymałam od rodziców. Jestem jedynaczką z dobrego domu, na tym froncie powiodło mi się najlepiej jak mogło. Rodzice stworzyli mi perfekcyjne warunki do poszerzania wiedzy i umiejętności, nie musiałam się ograniczać z zajęciami pozalekcyjnymi czy kupowaniem książek. Wiadomo, że wymagali ode mnie, żebym się starała. Właściwie to był mój jedyny obowiązek przez te 12 lat, nie zawalić szkoły. Mogę teraz z pełnym przekonaniem potwierdzić, że mi się to udało, bo skończyłam szkołę ze średnią 5.1 (tak, chwalę się bo jest to efekt ciężkiej pracy).
Po trzecie, pisałam sobie listy rzeczy do zrobienia. W klasie maturalnej ciągnęłam właściwie 32 godziny szkoły z 8 godzinami korków. Tygodniowo wypełniałam etat, a gdzie w tym wszystkim prace domowe? Wypracowania na korepetycje? Nauka na bieżąco? Powtórki do matury? Bez kozery mogę stwierdzić, że często od 7 rano do 23/24 cały dzień się uczyłam. Wliczam w to szkołę, przygotowanie się do korepetycji, korepetycje, zadania domowe, naukę bieżącą i powtórki. Bez porządnej listy chyba bym zgłupiała. Nie bawiłam się w żadne planery czy bullet journal, bo absolutnie nie mam daru artystycznego. Poza tym nie miałam czasu na ładne opracowywanie listy, po której później będę kreślić. Pisałam po prostu w punktach w notatkach na telefonie i podkreślałam sobie terminy. Bardzo mi to pomogło w walce z prokrastynacją.
Po czwarte, systematyczna nauka. Nie zawaliłam tego, co procentuje obecnie podczas moich matur. Przed egzaminem dojrzałości miałam wyrąbane, bo podnosiła mnie świadomość, że ja mam tę wiedzę. Wystarczy ją przelać na papier w ciągu tych kilkunastu godzin. Nie miałam również dodatkowego czynniku stresu, jakim były braki w materiale. Z tego powodu w okresie poprzedzającym matury robiłam co mogłam, żeby się rozerwać i wyszło tak, że 3 maja wróciłam do domu po nocce u mojej najlepszej przyjaciółki z Rybnika. Bywa i tak. Jednak systematyczna nauka wypracowała we mnie poczucie obowiązku, zaprocentowała w ocenach i (mam nadzieję) wynikach maturalnych.
Po piąte, wyznaczanie sobie krótkich terminów. Nie na wszystkich dobrze działa presja czasu, w moim przypadku to się sprawdziło. Im więcej miałam do zrobienia, tym większą miałam motywację, żeby wszystko zrobić. Wiedziałam jednak, że po takim maratonie należą mi się chwile odpoczynku, dlatego zawsze starałam się o to dbać.
Po szóste, dopasowywanie ilości nauki do swojego stanu i psychicznego i fizycznego. Nigdy nie ma tak, że każdy dzień będzie super produktywny. Często zdarzają się dni, kiedy nawet jeśli się chce, to nie można usiąść do nauki. Nie wolno wręcz się wtedy biczować, ponieważ równowaga w życiu jest najważniejsza. Nie polecam również odcinać się od przyjaciół na rzecz powtórek. Tak jak już wspominałam, balans to wszystko. Teraz się wymądrzam, ale zobaczymy jak przyjdzie lipiec i wyniki matur zweryfikują moje podejście i te ultra oryginalne rady.